Archiwa tagu: Luksor

All inclusive slums cities

Hurgada – tu wylądowaliśmy i tu spędziliśmy pierwsze dwa dni naszej wycieczki do Egiptu. Zaraz po przyjeździe do hotelu wybraliśmy się w poszukiwaniu turkusowego morza i nieskończonej, piaszczystej plaży. Przecież tak pięknie widać ją było z samolotu. Przecież to pokazują katalogi wycieczek. Ale takiego czegoś tu nie ma. Kolorowe obrazki z turystycznych katalogów nagle zastąpiła zakurzona i wynędzniała rzeczywistość.

Linia brzegowa rozparcelowana jest między hotele usytuowane przy samym morzu. Aby dostać się  na plażę trzeba wejść do hotelowego getta, przejść przez klimatyzowane lobby, wypielęgnowany ogród dookoła hotelu i tam, na końcu jest ciasny kawałek plaży i krótki odcinek linii brzegowej. Tam można w tłoku chwilę posiedzieć lub się pokąpać. Nie ma bezkresnej linii horyzontu wzdłuż plaży.

Gdy stamtąd wychodzimy, aby wrócić do naszego hotelu usytuowanego w centrum Hurgady, znowu idziemy brudnym chodnikiem, domy przy ulicy są zniszczone i zaniedbane a bieda wygląda i wyje z każdego zakamarka miasta.

Na drugi dzień zamiast na plażę, wybieramy się do centrum, aby zobaczyć jak naprawdę żyją tu ludzie. I po prostu nie możemy uwierzyć, że to jest Egipt, mekka turystki, że jesteśmy w znanym kurorcie nad Morzem Czerwonym, które dopiero co 20 lat temu było małą wioską. Tam, gdzie żyją miejscowi panuje bród, smród i ubóstwo. Ten świat i to jak wyglądają hotelowe getta przy plaży to dwa różne światy, które nie mają ze sobą nic wspólnego.

Podobnie jest w Luksorze i w Asuanie. W Luksorze zaszliśmy daleko w miasto. Po dwóch godzinach zawróciliśmy. Od smrodu robiło mi się niedobrze. Nie czuliśmy się bezpiecznie, dwóch młodych ludzi podeszło do Jacka i próbowało mu wyciągnąć z kieszeni portfel. Byli nachalni i zdeterminowani.

Na bazarze jedzenie, na przykład chleb zazwyczaj rozłożone jest prosto na bruku. Ludzie wyrzucają śmieci prosto pod drzwi swoich domów. Chodzą wygłodniałe psy. Zaciekawione dzieci to śmieją się do nas, to proszą o cukierki, albo pieniądze. Gdy Jacek kupił sobie w piekarni słodką bułkę, za chwilę pojawiło się kilku chętnych. Tak było w Hurgadzie. Dopiero w Asuanie zrobiło się spokojniej. Bazar wyglądał już czyściej i to były prawdziwe stragany. Ludzie też byli spokojniejsi. Asusan jest bogatszy.

W pamięci utkwiły mi śmieci na ulicy, ogólny nieład i dzieciaki, które żebrzą, jak tylko ujrzą turystę. Mimo wszystko jest w tym świecie coś, co bardzo przyciąga, że chce się wracać, aby jeszcze raz iść tamtędy, i czuć tę atmosferę jak w ulu, gdzie ludzie są tylko ludźmi, gdzie nikt co chwila nie mierzy cię wzrokiem na ulicy ani nie przechodzi potrącając w geście „to ja tu idę, to moja ulica”, gdzie patrzy się na biedę innych zamiast udawać, że nic się nie widzi, gdzie ludzie odwzajemniają najdrobniejszy nawet gest uprzejmości, uśmiech do dziecka, cukierek, podarowanego funta, gdzie nie liczy się metka na ubraniu, a wielu mężczyzn wciąż nosi pięknie dżalabije i turbany, a kobiety kolorowe chusty …

Szalona noc w Luksorze

To było tego wieczoru, gdy ogłoszono wyrok Mubaraka skazujący go na 25 lat więzienia. Tłumy rozgoryczonych Egipcjan manifestowały na ulicach miast. Powiewały falgi.

„Chcemy oko za oko” – mówi nam młody handlarz wody mineralnej.

Tego wieczoru byliśmy w Luksorze. Na głównym placu zebrali się ludzie. Puste za dnia ulice i place wypełniły się tłumem, głosem, potem. Na dwór wybiegły dzieci na bosaka, poczochrane, uśmiechnięte. Ich rodzice przyszli manifestować, lub po prostu żyć, bo za dnia jest zbyt gorąco. Kobiety wyszły na zakupy, mężczyźni usiedli palić fajkę w sziszy za rogiem.

My na trzęsących się dorożkach, po ulicach dziurawych i zagraconych, przemykaliśmy się nieco zawstydzeni ale i zafascynowani… tym tłumem, barwą, dźwiękiem, tętnem życia nocą. Energia tego miejsca nocą nas porwała, i nie było drogi ucieczki od tego miasta co jest rozedrgane, mocne ale i histeryczne, nocą szukające życia na ulicy i wytchnienia od południowego upału.

Statkiem Nilu – na jawie i we śnie

Statkiem po Nilu – to brzmi uroczyście i … romantycznie. W wyobraźni mojej … od dawna … marzenie … o rejsie statkiem po Nilu. Rzeka jak szeroka błękitna wstęga wije się przez złotą pustynię, spokojnie, prawie nurtu nie widać. Zatopieni w upiornym upale … ten rejs był jak sen. Rano zamglone Teby w oddali, powietrze szare, potem niebieskie. Im późniejsza godzina, tym mocniejszą kredką malowane są brzegi.  Wieczór jest szafirowy, a…

„O zachodzie słońca ma się wrażenie,  że drzewa są narysowane węglem, a piaszczyste wzgórza wyglądają tak, jakby były usypane ze złotego pyłu.” – pisał Gustaw Flaubert, z podróży do Egiptu w połowie XIX wieku.

-Tak, to dzieje się naprawdę. To nie film.

Jesteśmy w Luksorze. Na lewym brzegu Nilu widać masywne góry a w nich Dolina Królów. Teby. Howard Carter nie mógł mieć wątpliwości, że to tam musi kryć się grobowiec Tutenchamona.

Z pamięci przywołuję kartki książek, które z wypiekami na policzkach czytałam jako dziewczynka. Bogowie, groby i uczeni C.W. Cerama, fascynująca powieść o Howardzie Carterze, o Heinrichu Schliemannie, odkrywcy maski Agamemnona w Mykenach, o grobowcach faraonów, o postanowieniach małego francuskiego chłopca, Jean-François Champolliona, że kiedyś odczyta egipskie hieroglify.

To był XIX wiek – czas odkrywców i marzycieli. Wtedy też w drugiej połowie XIX wieku roku Thomas Cook po raz pierwszy zaoferował Europejczykom rejsy statkiem po Nilu.

I jest jak 150 lat temu … nasz statek … Nil … Luksor, Teby, Asuan … i zachody słońca malowane węglem. Nie czas spać.

Niliada – pierwsze wrażenia z Egiptu

Amr, nasz przewodnik mieszka w Hurgadzie, w nowej części miasta, powiedzmy w „all-inclusive city”. Przeniósł się tu z Kairu. Podobnie Hani, który też jest przewodnikiem wycieczek, od jakiego czasu mieszka w „kurort-of-Hurgada”, dokąd przeprowadził się Asuanu. Obaj są wykształceni, skończyli uniwersytety w Egipcie, studiowali też w Polsce. Po studiach opuścili rodzinne „slums-cities”, aby zamieszkać w nowej, szybko rozwijającej się miejscowości turystycznej. Hurgada, obok swojej i zniszczonej starej części na północy miasta, rozciąga się dziś promenadą wzdłuż linii morza na odcinku 40 kilometrów, tworząc szeroki pas nowych hoteli, sklepów, restauracji. Alternatywą do obsługi turystów jest nowe rolnictwo. W Abu Simbel u bram Afryki, dokąd turyści udają się podziwiać gigantyczną świątynię Ramzesa II i jego nubijskiej żony Nefertari, rozwija się wioska rolnicza. Osiedlają się tam wykształceni młodzi Egipcjanie i korzystając z dobrodziejstw sztucznego jeziora Nasera zakładają uprawne pola. Kawałek ziemi pustynnej można kupić podobno za śmieszne pieniądze. Do tego osiołka, który kosztuje mniej niż rower. I tak można zacząć normalne życie. Co prawda  Abu Simbel leży na pustyni, i latem temperatury mocno przekraczają 50 stopni, ale to tu właśnie mogliśmy napić się kawy w cieniu kwitnących krzewów, to tu wzdłuż krawężników widzieliśmy równo posadzone szpalery małych palm, to tu jest czysto, schludnie i w sumie zielono. Sieć dróg i możliwości komunikacji są nieograniczone. Egipt ma dostęp do mórz, wiele lotnisk, a pustynię przecinają proste i szerokie drogi. Owoce i warzywa a także zboże tu uprawiane można eksportować do krajów arabskich i afrykańskich. Daktyle, banany, winogrona, tytoń, pomarańcze. Niedaleko do Arabii Saudyjskiej, Dubaju, a przez granicę Sudan i Libia. Ogromni sąsiedzi. Na tle tych państw Egipt jest bogaty w wodę – ma Nil, najdłuższą rzekę świata i jezioro Nasera, które gromadzi zapas wody na 3 lata do przodu dla całego kraju, uwzględniając wszystkie jego potrzeby. Kraj jest zelektryfikowany. Wzdłuż drogą prowadzącej przez cały kraj i ogromną pustynię regularnie ciągną się słupy wysokiego napięcia. Anteny satelitarne widać na każdym domu, na każdej lepiance czy szałasie. W latach 2002-2003 wystartowała tak z produkcją owoców na pustyni firma Kadko. Mieszkańcom miejskich slumsów pozostaje drobny handel uliczny i żebranie. Podobno w Luksorze na jednego turystę przypada dziś 40 dorożkarzy. Bardzo możliwe, że tak samo jest z przewodnikami wycieczek.

A niestety turystów w Egipcie nie przybywa lecz wręcz przeciwnie, w wyniku ostatniej rewolucji gwałtownie spadła liczba osób odwiedzających ich kraj. Przy zabytkach miejscowi handlarze dosłownie napadają na turystów. Są tak nachalni, że wywołuje to agresję u turystów. Jeden z dorożkarzy w Luksorze jeździł za nami ponad godzinę we wszystkie strony, gdzie chodziliśmy, namawiając nas na przejażdżkę. W końcu po wielu nieudanych próbach stracenia go z widoku i przegonienia, a z jego strony nakłonienia nas do dorożki, zaczęłam z nim rozmowę.

-Look, mówię do niego po angielsku, przyszłam tu pochodzić po mieście, nie jeździć dorożką;

-Madamme, pani nie ma do mnie zaufania, odrzekł. Proszę spojrzeć na moją dorożkę, jest zadbana, ładna, tu z tyłu wozu jest mój numer licencji. Ja jestem wykształcony, znam kilka języków.

Rzeczywiście wyglądał wyjątkowo przyzwoicie, był schludny, miał inteligentne choć smutne spojrzenie. Jego dorożka faktycznie wyróżniała się.

-Nie chodzi mi o zaufanie, Sir, odrzekłam, tylko o to, że bardzo wiele osób podąża za nami, nie chcą nas zostawić w spokoju mimo że o to wielokrotnie proszę. To po prostu jest męczące.

-Tak, wiem, madamme, odparł. Ale to przez tę rewolucję i politykę. Staliśmy się biedni. Turystów prawie nie ma. Dziś wy jesteście jedynymi turystami w Luksorze – proszę spojrzeć.

Rzeczywiście tak było. Spacerując przez 2-3 godziny po mieście nie widzieliśmy nikogo poza nami…

– Rozumiem to, odparłam, i staram się być uprzejma, ale kilka razy powiedziałam „nie, dziękuję”.

-OK, więc od tej pory nie będę nic mówił, odpowiedział.

-W porządku, do widzenia, życzę Ci powodzenia.

-Dziękuję, madamme.

Poszliśmy dalej, a on… znowu ruszył za nami, teraz jednak trzymając się nieco z tyłu. W ciszy wytrzymał minutę. Po czym spytał: czy teraz jest OK.?

Po jakimś czasie odbyliśmy drugą podobną rozmowę, po której zostawił nas.

Podobnie wygląda to wszędzie. Przy czym nie wszyscy Egipcjanie są tacy uprzejmi lub po porostu nie z każdym można tak porozmawiać po angielsku. Nawet kiedy już odjeżdżamy od zabytków i wszyscy są w autokarze handlarze „last minute” kłębią się przy drzwiach i krzyczą jeden przez drugiego:

– 5 za dolara! 6 za dolara! 50 funtów! … za dużo?… OK… to 30 funtów!… za dużo? Ok, to 15 funtów, za mniej już nie mogę… za dużo?… no okej, to 5 funtów!. Tak trwa ich handlowanie, jeden przez drugiego.

Wsiadamy do feluki, na motorówkę, wysiadamy na wyspie Nubijczyków, wchodzimy do ogrodu botanicznego w Asuanie – wszędzie na pomoście, na pokładzie, czy przy wejściu otaczają nas w sekundę handlarze. Na parkingu, gdzie zatrzymujemy się na krótki postój na trasie, natychmiast pojawiają się beduinki z dziećmi z osiołkami, z kózkami i pozują do zdjęć. Zdjęcie za funta. Jeśli nie chcesz zdjęcia, proszą o pieniądze, jeśli nie dajesz pieniędzy, proszą o jedzenie. To samo w miastach. W świątyniach „pilnowacze” ubrani tradycyjnie w galabije proponują turystom zawiązać lepiej arafatkę na głowie, zrobić turban z chusty, latarką pokazują miejsca, gdzie należy patrzeć, na które hieroglify. Wszystko za jednego funta. W Abu Simbel za funta odźwierny daje do ręki klucz do świątyni w kształcie krzyża ankh i robi ci zdjęcie. Wracamy na statek, a jakiś mężczyzna wydziera nam z ręki resztki prowiantu, który mamy w pudełku.

Wszędzie widać biedę, czuje się ją na każdym rogu. Ostatniego dnia, wracamy i zatrzymujemy się tym samym parkingu na pustyni. Jest już ciemno, po zachodzie słońca. Znowu są Beduinki ale zdjęć nie da się już robić. Więc proszą o funta. Jednak my już jesteśmy na nich uodpornieni. Ktoś ma kupione cukierki i rozdaje dzieciakom. My rozdajemy wszystko, co mamy do jedzenia, pomarańcze, bułkę, i herbatniki, przywiezione jeszcze z Polski. Mała dziewczynka pokazuje na moją bransoletkę, abym jej dała. Potem pierścionek i obrączkę. Mówię, że nie. Zaczynamy coś ze sobą rozmawiać. Mówi swoje imię i pyta mnie o moje.

-Dorrrota, mówię wyraźnie.

Mała powtarza a za nią jej siostrzyczki. Każda przedstawia się i potem mówi moje imię. Najstarsza pokazuje mi, że ma dziesięć lat i pyta mnie. Pokazuję jej cztery razy po dziesięć palców. Łapie się za głowę. Inne też pokazują, ile mają lat. Żegnamy się, podają mi po kolei swoje dłonie i machają rękami krzycząc „pa,pa …  pa, pa”. Wciąż mam je przed oczami.